Centralizacja władzy
Żyjemy w czasach wszechogarniającej centralizacji wszystkiego. Nie jest to nowy trend. Cała historia społeczno-polityczna to obraz zmagań pomiędzy centralizacją, a decentralizacją. Od wieków też toczy się o to spór. Czy lepiej jest centralizować (tu podaje się argumenty takie jak sprawność, efektywność, oczywiście, jakże by inaczej, bezpieczeństwo)? A może jednak lepszym kierunkiem jest decentralizacja władzy i delegowanie kompetencji na jak najniższy poziom (tu podnosi się m.in. wpływ obywateli na władzę, elastyczność, dostosowanie do sytuacji).
Każdy czas, choć podobny, jednak różni się od tego, co znamy z historii. Rozwój technologii powoduje, że centralizacja dziś jest o wiele bardziej kuszącym rozwiązaniem. Skoro niemal wszystko może być „on-line”. Przecież już dziś, gdy dzwonimy na numer alarmowy, to nie łączymy się z najbliższym komisariatem czy remizą, ale z centrum ratunkowym, gdzieś w Polsce. Operator telefonu nie zna terenu, w który przyjdzie mu wysłać służby. Tu można postawić pytanie, czy to wada, czy zaleta, ale nie o tym ten tekst.
Zarządzanie zdalne, szybkość przekazywania informacji kuszą, by wszystko odbywało się w Warszawie. Dziś nawet sprawozdanie z kupowania papieru ksero w szkole, składane do kuratorium (na poziomie województwa) leci od razu do ministerstwa. Absurd? Najgorsze jest to, ze nas to już nie dziwi. Uwaga, to jest przykład autentyczny.
Zasada pomocniczości nikogo już nie interesuje. Nawet tych, którzy oficjalnie ją głoszą. No bo akurat „ich sprawa” jest tak ważna i pilna, że musi być załatwiona centralnie i natychmiast. Nie można czekać, aż poszczególne gminy się tym problemem zajmą, bo „ja”, czy też „my” uważamy, że to trzeba zrobić tu i teraz. Z drugiej strony łatwiej przekonać dziesięciu urzędników w Warszawie, niż dwa i pół tysiąca wójtów, burmistrzów i prezydentów. Tak właśnie pomocniczość przegrywa ze „sprawnością”.
Przyjrzyjmy się jednak tym centralnie „sprawnym” sposobom rozwiazywania problemów. O walce ze smogiem już pisałem wcześniej (link). Również zarządzanie wodami również opisywałem (link).
Wróciłbym bym jeszcze do finansów publicznych. Pojawiają się w Polsce różne odsłony „rządowych programów lokalnych inwestycji strategicznych”. Różnie się one nazywają, ogólnie chodzi o to, by swoim rozdawać kasę, a innym rzucić ochłapy (kto nie wierzy, niech poszuka sobie raportów niezależnych od rządu instytucji, np. Fundacja Batorego to policzyła). Ale przyjrzyjmy się bliżej tej instytucji „programów”. Już w nazwie, czy raczej pomyśle, jest kuriozum. Oto mamy rząd centralny, który ma strategiczne inwestycje. Ale to są inwestycje lokalne. Przecież to już brzmi śmiesznie. No i potem mamy strategiczną remizę, albo chodnik. Premier podpisuje się pod promesą o dofinansowaniu kanalizacji o długości 2,1 km. Tak na marginesie, fajnie być premierem w Polsce, skoro się ma czas na takie „strategiczne” decyzje.
Ale nie czepiajmy się nazwy. Zajrzymy trochę głębiej. Oto rząd centralny ustala, jakie to są inwestycje strategiczne. No i dostajemy, ze najważniejsze są np. wodociągi. No i super. Pewnie w niejednej gminie tak. Ale pewnie znajdzie się równie wiele gmin, gdzie wodociągi już są, nie wymagają remontów i sięgają wszędzie gdzie trzeba. I co? I gmina i tak próbuje sięgać po takie środki, bo przecież trzeba „pozyskiwać środki zewnętrze” (tak z ciekawości, z czego to wynika?). Gdzie tu to strategiczne myślenie. A dlaczego to wodociągi (oczywiście to przykład do tekstu) są takie ważne. Bo się jakiemuś urzędnikowi w Warszawie tak napisało (może akurat urzędnik od kanalizacji był na urlopie, jak pisali program). I tak właśnie wygląda lokalna strategia rządowa.
Jak temu przeciwdziałać. No i tu zaskoczę. Oczywiście poprzez decentralizację. Finanse publiczne powinny być liczone od dołu. Tzn. całość danin publiczno-prywatnych zostaje w gminach, a środki przekazywane wyżej powinny być wyraźnie kierowane (np. system ratownictwa medycznego, wojsko, policja itd. – tych służb na poziomie kraju trochę by się pewnie znalazło, ale nie za dużo). Taki mechanizm w Polsce już jest, tylko że działa dokładnie odwrotnie. Nazywa się to zadania zlecone. Rząd deleguje wykonanie pewnych zadań na gminę i za te zadania płaci. Oczywiście płaci za mało. W jednej małej gminie, po podliczeniu jednego tylko wydziału wyszło 2 mln złotych straty na zadaniach zleconych. Co robi państwo centralistyczne? Wysyła gminę „na drzewo”. No i tak właśnie gminy pozywają własne państwo, bo to jest nieuczciwe. I państwo w sądach przegrywa, ale nie zmienia reguł gry.
Temat jest szeroki, więc warto do niego wrócić.
LY